Ludzie zatrudnieni w warszawskich, miejskich autobusach, mówiąc z warszawska – autobusiarze czy busiarze, zawsze słynęli z wyszukanego dowcipu, humoru. I nie były to jakiś grubiańskie wygłupy, a wręcz przeciwnie, wiele z tych figlików było niebanalne, żeby nie powiedzieć wysublimowane. Niemal od początku funkcjonowania w 1920 roku na stołecznych ulicach ogromnych w odcieniach czerwieni, bieli, żółci pojazdów w regularnej komunikacji, psocili, nabijali się z samych siebie i z przewożonych pasażerów. Choć ci ostatni, nie zawsze owe psoty przyjmowali z uśmiechem. Czasami ich żarty owiane były pewną tajemnicą i skierowane do konkretnej, wybranej grupy. O wielu z nich codzienni pasażerowie autobusów nigdy zapewne się nie dowiedzą i wielu nie znają. A szkoda, bo niektóre mają ciekawe powiązania nie tylko z komunikacją miejską, ale i historią miasta. Oto jedna z tych skrywanych, przekazywana przez wiele pokoleń ludzi autobusów.
Dzisiaj, już tylko najstarsi wiekiem byli kierowcy, konduktorzy i pasażerowie pamiętają warszawskie autobusy, których boczne, zewnętrzne burty, poniżej okien, były przyozdobione numerem taborowym wozu i warszawską syrenką. A trzeba dodać, że nie były to jakieś nalepki, wlepki, kalkomanie i inne badziewia przemysłowego drukarstwa, jak dzisiaj, a prawdziwe, ręcznie malowane pędzlem arcydzieła sztuki graficznej i kaligrafii. Ukazujące niewątpliwy kunszt artystyczny i doskonały warsztat lakiernika. Szczególnie, że niektóre stworzone przez nich syrenki przeszły do historii tzw. Autobusowych dekoracji zewnętrznych jako dzieła, które można porównać do obrazów mistrzów pędzla wiszących w najlepszych światowych galeriach.
Wiele z nich, często miały swój indywidualny, jednostkowy charakter i pewną znaną tylko autorowi siłę przekazu. Czasami skierowaną również do wybranej i poinformowanej przez twórcę grupy odbiorców. Np. Wybranka serca, rodzina czy zaufani znajomi. A takimi były m. In. Namalowane na burtach autobusów syrenki… w stanie błogosławionym. Najczęściej, przedstawiające je w tzw. Drugim trymestrze, kiedy to kształtuje się już wyraźny i widoczny brzuszek.
Niemożliwe? Możliwe, możliwe i w dodatku jest to udokumentowane, choć do dzisiejszych czasów widocznych i namacalnych dowodów zachowało się niewiele. Niestety, fertyczny, często rozgorączkowany wiatr historii wiele ciekawej dokumentacji zmiótł w ciemny kąt zapomnienia, ale co nieco zachowało się do dziś, nawet na taśmie filmowej.
Aczkolwiek, to nie lakiernicy taboru warszawskiego transportu publicznego wymyślili brzemienne syrenki. Na zachowanej ikonografii wójtowskich pieczęci z XVII wieku dostrzec można, iż niektóre z nich mają co nieco zaokrąglone brzuszki. Wraz z kolejnymi wiekami, jakby z fazami, trymestrami dojrzewania płodu, brzuszki na pieczęciach, pismach urzędowych stają się coraz większe. By w początkach XX wieku przeistoczyć się w twórczą fazę stworzenia, jakby pewnego kanonu, wzoru dla herbowej syrenki występującej jako dumną, spełnioną kobietę. Pojawiającą się w stanie błogosławionym nie tylko w gazetach satyrycznych, informatorach, mapach, ale także na miejskich pieczęciach urzędowych czy na… żetonach tramwajowych.
A stając się pewną regułą, wyznacznikiem dla tworzenia znaków firmowych – logo przedsiębiorstw miejskich trafiła także na burty pierwszych elektrycznych tramwajów, czapki tramwajarzy i na guziki mundurowe.
Trudno dokładnie określić „datę rozwiązania”, ale po pierwszej wojnie światowej syrenka nieco schudła a i swój powód do dumy dość często zasłaniała swą tarczą. Jednocześnie, jakby wyżej podniosła miecz. Jednak na burtach tramwajów, autobusów pozostała w swej nieco brzemiennej wersji niemal do 1936 roku, kiedy to zmieniono herb Warszawy. Niestety, w nowym nie tylko, że zmieniono jej ustawienie względem obiektywu (z profilu na lekki en face tułowia), to jeszcze znacznie odmłodzono i wyszczuplono. W pierwszej kolejności trafiła na tramwajarskie czapki, nieco później miała trafiać na burty pojazdów. Nie zdążyła do 1939 roku.
Po drugiej wojnie światowej, bogato ozdobiony herb warszawskiego publicznego transportu zbiorowego nieco zmieniono. Koronę zastąpiono skrótem MZK a na burty miała trafić wersja jeszcze bardziej uboga, ale za to łatwa dla malowania dla lakierników. Jednak chyba była za łatwa, bo niepokorni i bardziej odważni w swej „twórczości” od tramwajowych, autobusowi lakiernicy-artyści postanowili nieco ją upiększyć na swój sposób. Dodali rybie łuski, które jak się później okazało również miały swój ukryty podtekst w postaci ich ilości, podciągnęli nieco wyżej „rybią spódniczkę”, co by bardziej zasłaniała brzuszek, zmienili szablę turecką na hiszpańską i powiększyli tarczę. Jednym słowem tu zabrali tam coś niecoś dodali, by ich syrenka miała więcej wdzięku i była ładniejsza od tej stojącej nad Wisłą. Przez to, że syrenki były malowane ręcznie, najczęściej bez użycia jakiekolwiek szablonu (najwyżej używano obrysu tarczy herbowej) każda z nich, właściwie miała swój indywidualny kształt. Miała również swój indywidualny przekaz lakiernika-artysty.
Na początku lat 50-tych w Miejskim Przedsiębiorstwie Autobusowym (MPA) było zatrudnionych około 40 lakierników, ale tylko trzech z tej grupy dostępowało zaszczytu malowania syrenek i kaligrafii tablic kierunkowych. Stanowili oni artystyczną elitę MPA, której to powierzano również malowanie różnych okazjonalnych tablic propagandowych czy przyozdabianie sal na uroczyste akademie. Jeden z nich pracował w zajezdni autobusowej przy Inflanckiej. Cichy, spokojny, można rzec przykładny obywatel i pracownik warszawskich autobusów o imieniu Antoni. Ówczesny kierownik „Inflanckiej” Tadeusz Sokołowski, wspominał go jako oddanego, zaangażowanego w pracy pracownika. Mawiał: – na Antoniego można zawsze liczyć, no i artysta z niego jak się patrzy. Jednak Antoni, obok swej lojalności, miał i swoje słabości. Jedną z nich była wybranka jego serca, którą uwielbiał ponad wszystko. Gdy stała się brzemienną pan Antoni nie posiadał się ze szczęścia. Postanowił o swym szczęściu powiedzieć niemal całemu światu. Jako „artysta” oczywiście w artystyczny sposób, czyli poprzez autobusowe malarstwo na ścienne, a raczej naburtowe. Zwinnym pędzlem domalował jednej z syrenek, które wyszły spod jego ręki, lekkie zaokrąglenie brzuszka. O sprawie być może wiedzieliby tylko nieliczni znajomi pana Antoniego i sami zainteresowani – „artysta” i jego żona, gdyby nie mały donosik innego lakiernika, liczącego na awans i większe apanaże. Wszczęto dochodzenie, sprawa trafiła do różnych ciał kolegialnych, decyzyjnych i pana Antoniego ukarano.
O sprawie „ciężarnej syrenki” i całej historii przypadkowo dowiedział się w 1954 roku Andrzej Munk szukając planów filmowych do jednej ze swych półfabularnych etiud filmowych „Niedzielny poranek”.
Jako reżyser z długą operatorską praktyką postanowił ten fakt uwiecznić na jednym z kadrów, wyrażając tym samym, swego rodzaju „solidarność” z panem Antonim, który jak on – Andrzej Munk, przełamywał konwencję socrealizmu w sztuce. Warto dodać, że ów kadr z widocznym „dowodem przestępstwa” zawiera także wiele innych ciekawych „symbolicznych” elementów tamtych czasów, ale ich odgadnięcie i zinterpretowanie pozostawiam czytelnikom.
Powyższa historyjka była opowiadana w MPA przez wiele kolejnych lat wśród lakierników. Jednym z uczniów pana Antoniego był inny znakomity autobusowy lakiernik-artysta Jan Tałanda, który nie tylko malował numery taborowe, syrenki, tablice kierunkowe, ale był także ilustratorem w latach 70-tych zakładowej gazety MZK – „Trasy”. On również co pewien czas powracał w swych satyrycznych rysunkach i nie tylko, do historii z panem Antonim. Był jednym z pierwszych lakierników na nowo otwartej w 1969 roku zajezdni „Ostrobramska”. Jako fachowiec malował w początkach lat 70-tych syrenki na Jelczach. Najczęściej spod szablonu, choć nie zawsze. Czy były wśród nich w błogosławionym stanie? Trudno dzisiaj sprawdzić i potwierdzić, gdyż do dzisiejszych czasów nie zachowała się dokładna dokumentacja fotograficzna taboru autobusowego MZK, którą robiono co jakiś czas na potrzeby inwentaryzacji. Jednak wśród zachowanych nielicznych fotografii z tamtych inwentaryzacji widać, że na niektórych pojazdach syrenka jest jakby z trochę większym brzuszkiem, ale zdjęcia są niezbyt ostre i wyraźne.
Pod koniec lat 80-tych XX w. Na burtach autobusów zaczęły pojawiać się nalepki. Wśród nich syrenki. Jednakowe, niczym bliźniaki, jakby bez własnej osobowości, bez wyrazu, ale… brzemienne. Czyżby duch historii pana Antoniego był wiecznie żywy?
Jednak syrenka z końca lat 80-tych dość szybko ustąpiła miejsce koronowanej syrence z herbu Warszawy, która zawitała na burty po 1994 roku jako logo Miejskich Zakładów Autobusowych. Tym samym przypadkowo, padła ofiarą transformacji i nie zawsze przemyślanym pędem do niszczenia wszystkiego co wiązało się z historią, choć w przypadku syrenki MZK niewiele było wspólnego z polityką przez wielkie „P”. Przez przypadek też, zniszczono pewną już wówczas legendę i swego rodzaju powód do dumy dla autobusowych lakierników. Zapewne grafik, który w 1994 roku projektował nowe logo dla nowopowstałych MZA, nie znał historii pana Antoniego, podobnie jak zapewne niezbyt głęboko spenetrował ponad 100-letnią historię komunikacyjnych syrenek i w swoim projekcie oparł się o wzór herbu Warszawy z 1937 roku. A szkoda, bo logo, to jest swego rodzaju herb, który musi nawiązywać do historii, tradycji i zawierać jak najwięcej elementów z nimi związanych.
Dzisiejsza syrenka w logo MZA, to szczupła kobieta z rybim ogonem. Wydawać by się mogło, że to raczej młoda panienka bardziej, niż kobieta z doświadczeniem, ale i tak, ma w sobie też trochę uroku.
Trochę szkoda, że ta poniekąd zabawna historia jakby nie ma dalszego ciągu i z czasem przejdzie do zakurzonych minionym czasem warszawskich legend, ale kto wie?
Być może ktoś, kiedyś, znowu zapragnie zmienić logo? Czy nowa komunikacyjna syrenka będzie choć w pierwszym trymestrze błogosławionego stanu?
Tekst: Włodzimierz Winek*
PS
Pan Włodzimierz to wieloletni pracownik Miejskich Zakładów Komunikacyjnych oraz Miejskich Zakładów Autobusowych w Warszawie. Badacz historii stołecznej komunikacji miejskiej od jej początków aż po współczesność. Autor wielu książek i popularyzator badania historii miasta stołecznego Warszawy.